Gospodarka

Wyzwania przed polską gospodarką

Wzrost gospodarczy ma decydujące znaczenie dla poziomu życia ludzi. Nie da się go zastąpić jako mechanizmu wyciągania ludzi z biedy. Wyższy poziom dochodu – wynik wzrostu gospodarczego – ułatwia zaspakajanie ludzkich potrzeb – począwszy od tych najbardziej podstawowych, a kończąc na wyższych. Wzrost gospodarczy określa także pole manewru w polityce gospodarczej. Dopóki jest szybki, pozwala w szczególności finansować kolejne przedsięwzięcia bez ograniczania nakładów na inne cele. W rezultacie, łagodzi konflikty między różnymi grupami interesu. Łatwiejsze jest zachowanie społecznej harmonii. Wreszcie, decyduje on o społecznej mobilności. Jego zasadniczym źródłem jest tzw. kreatywna destrukcja. Sprowadza się ona do ciągłego zastępowania starych pomysłów biznesowych przez nowe. Jedne firmy bankrutują, ale na ich miejsce powstają inne, bardziej efektywne. Dzięki temu nikt nie ma gwarancji utrzymania się na szczycie drabiny społecznej i nikt też nie jest skazany na trwałe pozostawanie na jej dole. Jeżeli nie ma wzrostu lub jest on słaby, to stale te same rodziny są bogate, bo nie ma bankructw, i wciąż te same – biedne, gdyż nie powstają nowe projekty, które wyrwałyby je z biedy.

Wieloletnie prognozy wzrostu gospodarczego dla Polski przewidują pogłębiające się spowolnienie. Według Komisji Europejskiej jego przeciętne roczne tempo w latach 2020-2050 wyniesie 1,6%, w tym 2,3% w latach 2020-2030, 1,6% w latach 2030-2040 i 1,0% w latach 2040-2050. OECD jest jeszcze bardziej pesymistyczne. Prognozuje, że w latach 2020-2050 wyniesie ono 1,3% rocznie, w tym 2,0% w latach 2020-2030, 1,3% w latach 2030-2040 i 0,6% w latach 2040-2050. W efekcie, w latach 2020-2050 polska gospodarka, a wraz z nią dochody ludności i zdolność do finansowania wszelkich wydatków urosną mniej więcej o tyle, o ile w poprzednich 30 latach rosły w ciągu dekady.

W wyniku owego spowolnienia Polska w horyzoncie około 20 lat przestanie zmniejszać lukę rozwojową wobec najzamożniejszych krajów. Co gorsza, około 2040 roku luka ta ponownie zacznie się pogłębiać. Polska nie dogoni pod względem dochodu na mieszkańca i – w efekcie – jakości życia nie tylko najbogatszych krajów Zachodu, ale i innych krajów OECD. W tej grupie państw osunie się z 7 miejsca od końca na 4 pozycję. Będzie wyprzedzać tylko Meksyk, Chile i Grecję. Nawet Turcja, czy Węgry będą miała wyższy dochód na mieszkańca niż nasz kraj.

Do spowolnienia wzrostu polskiej gospodarki w największym stopniu przyczyni się starzenie się ludności. Jego negatywny wpływ na nakłady pracy będzie potęgowany przez obniżenie wieku emerytalnego, którego skutkiem będzie zmniejszenie liczby pracujących do 2050 o ponad 10%. Łącznie – na skutek starzenia się ludności i obniżenia wieku emerytalnego – zniknie co piąte lub nawet co czwarte miejsce pracy (czyli ponad 3-4 mln miejsc pracy). Odsetek pracujących w populacji zmniejszy się z 42% do 37%. Tylko w Hiszpanii spadek siły roboczej w relacji do liczby mieszkańców będzie głębszy niż w naszym kraju. Jedynie we Włoszech, Rumunii i Bułgarii siła robocza będzie stanowić mniejszy odsetek ludności niż w Polsce.

Głównym źródłem wzrostu PKB na mieszkańca będzie wzrost produktywności. Niemniej i jej dynamika spowolni. Organizacje międzynarodowe zakładają co prawda, że pozostanie ona wyższa niż w krajach najzamożniejszych, na co pozwoli transfer najnowszych technologii z zagranicy umożliwiający przeskakiwanie pewnych etapów rozwoju. Niemniej bez wzmocnienia natężenia konkurencji w kraju i zapewnienia rządów prawa nie można wykluczyć, że i produktywność stanie się źródłem pogłębiania różnicy w poziomie dochodu na mieszkańca.

Organizacje międzynarodowe nie przewidują, żeby inwestycje mogły istotnie złagodzić spowolnienie wzrostu gospodarczego wywołane przez spadek liczby pracujących i osłabienie wzrostu produktywności. Zakładają, że kapitał, tworzony dzięki inwestycjom, w relacji do PKB albo w ogóle nie wzrośnie, albo podniesie się tylko w związku z wygasaniem szczególnych mechanizmów wzrostu, które dotychczas podwyższały tempo wzrostu polskiej gospodarki (a w konsekwencji mianownika tej relacji). Do takich mechanizmów należały w szczególności: usuwanie masowego marnotrawstwa charakterystycznego dla poprzedniego ustroju, uwolnienie rozwoju całych sektorów (takich jak bankowość, czy handel), który był blokowany z powodów ideologicznych, czy przepływ pracowników i kapitału do sektorów, w których Polska ma relatywną przewagę wobec zagranicy, wywołany liberalizacją handlu zagranicznego i wzmocniony przez integrację z Unią Europejską.

Wzrost polskiej gospodarki może spowolnić bardziej niż prognozują organizacje międzynarodowe. Ich prognozy są bowiem budowane na założeniu  braku poważnych wstrząsów, mogących skutkować załamaniem wzrostu.

Przez poprzednie trzy dekady polska gospodarka należała do najbardziej stabilnych w Unii Europejskiej. Jako jedyna w UE w latach 1992-2019 nie odnotowała ani jednego roku spadku PKB, pomimo takich wstrząsów, jak kryzys rosyjski i azjatycki, pęknięcie bańki internetowej, globalny kryzys finansowy, czy kryzys zadłużeniowy na peryferiach strefy euro. Poza Europą udało się to jeszcze Australii. Do owej stabilności przyczyniły się sprawne instytucje stabilizujące – takie, jak niezależny bank centralny, progi ostrożnościowe dla długu publicznego oraz płynny kurs walutowy (którego wprowadzenie nie zostało wymuszone, w odróżnieniu od większości krajów, przez presję rynków finansowych na dewaluację). W trakcie kryzysu zadłużeniowego w strefie euro reguły fiskalne w naszym kraju zostały uzupełnione o obostrzenia dla zadłużania się samorządów oraz o stabilizującą regułę wydatkową.

Ogranicza ona tempo wzrostu wydatków publicznych w czasie dobrej koniunktury oraz przy wysokim deficycie (powyżej 3% PKB) lub długu publicznym (powyżej 43% PKB). W rezultacie, powinna wydatnie zmniejszyć wrażliwość finansów publicznych na spowolnienie wzrostu gospodarczego. Wrażliwość ta wynika z szybkiego tempa wzrostu wydatków publicznych, na który pozwalał i do którego przyzwyczaił szybki wzrost gospodarki od upadku socjalizmu.

Jednak w następstwie Covid-19 reguły fiskalne, w tym stabilizująca reguła wydatkowa, przestały działać, bo sięgnięto po rozwiązanie, które pozwala w zupełnie nieskrępowany sposób je omijać. Tym sposobem jest tworzenie nowych jednostek, których wydatki i długi nie są limitowane przez reguły, gdyż np. wyłącza się je z sektora finansów publicznych. Proceder ten widać po różnicy między wielkościami fiskalnymi wedle, odpowiednio, Eurostatu i definicji krajowych. Te pierwsze są trudne do zmanipulowania i – w efekcie – odzwierciedlają stan finansów publicznych zbliżony do rzeczywistego. Do tych drugich odnoszą się reguły fiskalne (przy czym nie do ich całości). Różnica między długiem publicznym wedle obu podejść urosła z 55 mld zł w 2019 roku do 222 mld zł w 2020 roku i 295 mld zł w ub.r., czyli z nieco ponad 2% PKB do blisko 10 i prawie 12% PKB.  Różnica między wydatkami publicznymi w obu ujęciach wzrosła z 34 mld zł w 2019 roku do 74 mld zł w 2020 roku, tj. z 1,5 do ponad 3% PKB.

Jakkolwiek ryzyko wystąpienia kryzysu fiskalnego w Polsce w najbliższym czasie jest niskie, to w przypadku trwałego porzucenia reguł fiskalnych może szybko narastać. Doświadczenia międzynarodowe wskazują, że ewentualny kryzys fiskalny mógłby trwale obniżyć PKB na mieszkańca o 5-8%. Prowadziłyby do tego trzy główne mechanizmy. Gospodarka zostałaby odcięta od zagranicznych rynków finansowych. Znacząco wzrosłyby koszty obsługi zadłużenia. Nastąpiłoby ograniczenie wymiany handlowej z zagranicą, a polska gospodarka silnie zależy od eksportu. Łącznie z innymi krajami regionu ma większy udział w globalnym eksporcie dóbr przemysłowych niż Japonia.

Drugim zagrożeniem są zawirowania w sektorze bankowym. Źródłem tego zagrożenia są coraz silniejsze związki banków z państwem. Upaństwowienie dwóch z nich niebezpiecznie zwiększyło podatność polityki kredytowej na polityczne naciski. Sprzyja jej również bardzo silna pozycja przedstawicieli rządu w nadzorze finansowym. Doświadczenia międzynarodowe pokazują, że w państwowych bankach często górę bierze kalkulacja polityczna nad rachunkiem ekonomicznym. Skutkiem tego jest kierowanie kredytów na wątpliwe projekty, co z czasem zwiększa ryzyko wystąpienia kryzysu bankowego. Materializacji podobnych zagrożeń nie ustrzegły się nawet tak dobrze zorganizowane państwa, jak Niemcy.

Oprócz tych powiązań sektor bankowy ma silne związki z sektorem publicznym za sprawą dużego portfela obligacji skarbowych. Ich nabywanie nie wymaga od banków kapitału (bo regulator pozwala przykładać do obligacji skarbowych zerową wagę ryzyka) i jest zwolnione z podatku bankowego. Od 2019 roku ich wartość w portfelach banków jest większa od kredytów dla przedsiębiorstw. Ale nie tylko banki coraz istotniej zależą od sektora publicznego, także sektor publiczny jest coraz bardziej uzależniony od banków. Mają one bowiem udział sięgający niemal połowy w rynku obligacji skarbowych.

Ewentualny kryzys bankowy mógłby obniżyć poziom PKB o 5 do 10%. Firmy i konsumenci musieliby się zmierzyć z poważnymi problemami w dostępie do kredytu i – szerzej – zewnętrznego finansowania. Najbardziej ucierpiałyby te podmioty, które są od niego najsilniej uzależnione.

Z finansami publicznymi wiąże się ryzyko nie tylko załamania, ale i dodatkowego osłabienia systematycznych sił wzrostu. Żeby spowolnienie (o dowolnym źródle) nie doprowadziło do podwyższenia ciężarów podatkowych, które dodatkowo zahamowałoby wzrost gospodarczy, wzrost wydatków publicznych musiałby natychmiast zostać dostosowany do obniżonego tempa wzrostu gospodarczego. Im później nastąpi owo dostosowanie, tym silniej wzrośnie relacja wydatków publicznych do PKB i – w efekcie – podatki. Nie da się przy tym uniknąć tego dostosowania. Budżet będzie musiał w końcu stać się dużo bardziej oszczędny, bo bez tego nie da się zatrzymać wzrostu ciężarów podatkowych po spowolnieniu.

Dostosowanie tempa wzrostu wydatków publicznych do wolniejszego wzrostu gospodarki będzie utrudniane przez presję na wzrost wydatków emerytalnych. W wieloletnich prognozach organizacji międzynarodowych założono, że wydatki te utrzymają się na dotychczasowym poziomie około 10% PKB. Ale to wymagałoby zachowania systemu emerytalnego zdefiniowanej składki, wprowadzonego w 1999 roku. Przy obniżonym wieku emerytalnym będzie to jednak właściwie niemożliwe. Według szacunków OECD odsetek kobiet otrzymujących minimalne świadczenie zwiększy się około siedmiokrotnie – do prawie 70%. Według ocen Komisji Europejskiej średnie świadczenie emerytalno-rentowe obniży się z 45% przeciętnego wynagrodzenia w 2020 roku do 27% w 2050 roku, a więc głęboko poniżej poziomu 40% określanego jako minimum przez Międzynarodową Organizację Pracy. Zasięg ubóstwa wśród emerytów podniesie się piętnastokrotnie. Według szacunków GRAPE zagrożonych nim może być nawet 3/4 osób urodzonych po 1975 roku.

Jednocześnie będzie słabła siła polityczna pracujących, a rosła emerytów. Już na początku lat trzydziestych osoby w wieku emerytalnym lub przedemerytalnym będą stanowić 40% wyborców. W okolicach 2050 roku będą stanowić większość. Jeśli ograniczą się oni w swoich żądaniach do zachowania bieżącej relacji emerytur do przeciętnego wynagrodzenia, wydatki na emerytury będą musiały wzrosnąć do 2050 roku o ponad 6% PKB. Jest to koszt około czterokrotnie większy niż związany z zasiłkiem 500 plus. Jednocześnie trzeba byłoby ponieść dodatkowy koszt rent rodzinnych (potocznie nazywanych rentami wdowimi). Takie zwiększenie wydatków publicznych na tylko jeden cel i – w efekcie – ciężarów fiskalnych musiałoby pogłębić spowolnienie wzrostu polskiej gospodarki.

Głębokie spowolnienie wzrostu gospodarczego lub nawet spadek PKB występowały w wielu gospodarkach przy różnym dochodzie na mieszkańca. Były wśród nich również takie, które wcześniej uchodziły za przykłady sukcesu, jak Włochy do lat dziewięćdziesiątych, czy Grecja, która w latach 1952-1973 zmniejszała dystans dzielący ją od krajów najzamożniejszych nawet szybciej niż Polska po upadku socjalizmu. Co więc zrobić, żeby Polska zachowała szanse na dołączenie do krajów najzamożniejszych?

Żeby zmniejszyć ryzyko wstrząsów i zwiększyć odporność na nie polskiej gospodarki, trzeba przywrócić reguły fiskalne do działania. Wymaga to wyeliminowania pełnej swobody ich omijania. Żeby jej nie było, reguły muszą odnosić się do wielkości, które możliwie blisko odzwierciedlają faktyczne cechy finansów publicznych, a poziom tego odzwierciedlenia nie może łatwo poddawać się manipulacjom. Takie własności mają dług i wydatki publiczne, mierzone zgodnie z wymaganiami Eurostatu. Należałoby więc przyjąć definicję długu publicznego z Eurostatu jako krajową oraz objąć stabilizującą regułą wydatkową cały sektor instytucji rządowych i samorządowych, czyli całość wydatków publicznych wedle Eurostatu.

Aby te zmiany były trwałe, reguły, wraz ze sposobem definiowania zmiennych fiskalnych, do których się odnoszą, powinny być możliwe silnie umocowane. Oznacza to, że nie tylko reguła długu, ale i generalna idea stojąca za stabilizującą regułą wydatkową powinna być zawarta w Konstytucji.

Takie skuteczne ograniczenia dla zaciągania długu publicznego nie tylko wyeliminowałyby ryzyko kryzysu fiskalnego, ale też ograniczyły ryzyko kryzysu bankowego. Mniej długu publicznego to mniej obligacji skarbowych również w aktywach banków i – w efekcie – mniejsze ich zależność od sektora publicznego (skądinąd zmniejszyłoby się wtedy także uzależnienie sektora publicznego od banków). Aby dodatkowo ograniczyć te niebezpieczne zależności, należałoby ponadto zmniejszyć udział Skarbu Państwa we własności banków oraz zapewnić niezależność nadzorowi finansowemu (np. przez powierzenie go bankowi centralnemu, którego niezależność jest chroniona przez Konstytucję i Traktaty Europejskie).

Wzmocnienie reguł fiskalnych – tak, żeby skutecznie ograniczały one zaciąganie długu publicznego – przyniosłoby jeszcze inną korzyść. Albo powstałaby przestrzeń do obniżenia ciężarów podatkowych, albo wzrosłaby efektywność wydatków publicznych. W każdym razie wydatki publiczne byłyby podnoszone w taki sposób, żeby nie zagrozić wzrostowi gospodarki. Zasadniczym źródłem ich wzrostu stałby się wzrost gospodarczy, bo grupy interesów domagające się, żeby na pożądany przez nie cel zwiększyć wydawany odsetek PKB, wzajemnie by się blokowały. Tam, gdzie ograniczenia na zaciąganie długu publicznego są skuteczne i każdemu trwałemu wzrostowi wydatków od razu towarzyszy odpowiednia podwyżka podatków lub obcięcie innych wydatków, rządzący są zmuszeni tak kształtować wydatki państwa, żeby korzyści z nich przewyższały koszty ich finansowania (czyli albo podnoszonych podatków, albo redukowanych innych wydatków). W rezultacie, albo podatki są w takich krajach niskie, a wraz z nimi powodowane przez nie zniekształcenia w wyborach ekonomicznych (np. ile pracować, ile oszczędzać i w co inwestować). Tak jest w szczególności w tygrysach azjatyckich. Albo wydatki publiczne charakteryzują się w nich na tyle wysoką użytecznością, że według większości wyborców kompensują uciążliwość wysokich podatków. To z kolei przypadek zwłaszcza krajów skandynawskich. I jedne, i drugie z wymienionych krajów dobrze wychodzą na wstrzemięźliwości w zadłużaniu państwa.

Żeby ograniczyć spadek liczby pracujących, trzeba przede wszystkim wrócić do podnoszenia wieku emerytalnego. Polska jest jednym z czterech krajów w Unii Europejskiej, w których na tę chwilę nie przewiduje się wzrostu przeciętnego efektywnego wieku odchodzenia z rynku pracy (pozostałe trzy to Luksemburg, Słowenia i Szwecja) i to mimo że oczekiwana długość życia w naszym kraju ma się wydłużać nieco szybciej niż średnio w UE. O ile obecnie w 15 krajach UE przechodzi się na emeryturę później niż u nas, o tyle w 2050 roku takich państw będzie już 24. Tylko Słoweńcy i Luksemburczycy będą odchodzić z rynku pracy wcześniej niż Polacy.

Powrót do podnoszenia wieku emerytalnego musi nastąpić jak najszybciej. Ze względu na rosnącą siłę polityczną emerytów i osób w wieku przedemerytalnym, im dłużej będzie odwlekany, tym bardziej będzie rosło ryzyko, że nastąpi on dopiero pod presją kryzysu. Trzeba też jak najszybciej zatrzymać na rynku pracy tych, którzy jeszcze nie osiągnęli nawet obniżonego wieku emerytalnego. Służyłoby temu wycofanie świadczeń przedemerytalnych, stopniowe podnoszenie wieku uprawniającego do otrzymywania renty rodzinnej (co zarazem dawałoby przestrzeń do podwyżki rent dla osieroconych dzieci), ograniczenie, a najlepiej zamknięcie osobom wchodzącym na rynek pracy dostępu do specjalnych systemów emerytalnych (KRUS, emerytur mundurowych itp.), czy też wprowadzenie zasady, że renta nie może być wyższa niż emerytura.

Dodatkowo, należy podnieść opłacalność pracy, zwłaszcza nisko płatnej. Niskie dochody są zwykle albo odzwierciedleniem niskich kwalifikacji, w tym młodego wieku i wynikającego z niego braku doświadczenia zawodowego, albo skutkiem obowiązków domowych, utrudniających dostosowanie czasu do wymagań pracodawców. Dla takich osób atrakcyjną finansowo alternatywą dla utrzymywania się z pracy zawodowej może być życie z zasiłków lub pensji członka rodziny, w tym rodziców – także dlatego, że podjęcie pracy wiąże się z koniecznością poniesienia pewnych kosztów (np. dojazdu, ale też zakupu usług wykonywanych wcześniej samodzielnie). Aby wciągnąć je na rynek pracy, należałoby radykalnie obniżyć łączne opodatkowania i oskładkowanie niskich zarobków. Powinno ono być możliwie bliskie opodatkowaniu dochodów z działalności gospodarczej, co wyeliminowałoby lub przynajmniej ograniczyło podatkową korzyść osiąganą przez przedsiębiorców z nielegalnego zatrudniania. Jednocześnie, ludzie zdolni do pracy powinni otrzymywać świadczenia socjalne, w tym zasiłek 500 plus, wyłącznie jeśli pracują lub starają się o pracę. Zarazem znalezienie pracy nie powinno być karane automatyczną utratą zasiłków. Powinny być one redukowane stopniowo – tak, żeby podjęcie pracy zawsze poprawiało materialne warunki życia i to możliwie wyraźnie. Należałoby też zwiększyć dostępność żłobków i przedszkoli oraz zinstytucjonalizowanej opieki nad osobami w podeszłym wieku, jak również ułatwiać elastyczne zatrudnianie i pracę na część etatu. Sposobem na sfinansowanie tych zmian mogłoby być ograniczanie preferencji w VAT.

Spłycić spadek liczby pracujących mogłaby też poprawa wyksztalcenia polskiego społeczeństwa. Lepsze wykształcenie ogranicza ryzyko znalezienia się w sytuacjach grożących dezaktywizacją zawodową: rzadziej traci się pracę, a po ewentualnym zwolnieniu szybciej znajduje się nowe zatrudnienie. Ułatwia ono również dostosowywanie się do zmieniającego się świata, w tym do skutków rewolucji ICT, która z jednej strony, zwiększa zapotrzebowanie na pracę osób biegłych w obsłudze technologii teleinformatycznych, ale z drugiej strony, będzie wypierać prace charakteryzujące się powtarzalnością.

Poprawie wykształcenia służyłoby w szczególności: rozszerzanie opieki przedszkolnej, co umożliwiłoby dzieciom lepsze wykorzystanie ich zdolności poznawczych wtedy, gdy zdolności te są największe; wydłużenie edukacji szkolnej połączone z obniżeniem wieku obowiązku szkolnego, co jest ważne zwłaszcza dla dzieci z biedniejszych rodzin, które bez wsparcia państwa mają mniejsze możliwości wczesnego rozpoczęcia edukacji, jak również nadrobienia opóźnienia w jej rozpoczęciu; zapewnienie szkołom szerokiej autonomii; wprowadzenie dodatkowych zajęć z nauczycielem i wspólnego odrabiania z nim lekcji w pierwszych latach szkoły, co odciążyłoby pracujących rodziców; wczesne i szerokie nauczanie informatyki; przywrócenie gimnazjów, które poprawiały dostęp uczniów z małych miejscowości i biednych rodzin do rzetelnej edukacji; upowszechnianie języka angielskiego zarówno w dydaktyce na uczelniach wyższych, jak i w pracy naukowej, bo to język angielski jest dziś językiem nauki; promowanie publikowania w czasopismach z tzw. listy filadelfijskiej o możliwie wysokim impact factorze, gdyż póki co, niewiele artykułów naukowych z Polski jest często cytowanych na świecie.

Poprawa jakości polskiej szkoły publicznej będzie kosztować. Nie da się jej osiągnąć, bez istotnego podniesienia płac nauczycieli, których niski poziom uderza w prestiż tego zawodu. Aby go odbudować, mogą być potrzebne na tyle duże podwyżki, że będą skutkować, mimo spadku odsetka dzieci w populacji, wzrostem odsetka PKB przeznaczanego na edukację. Przy określaniu skali tych podwyżek trzeba pamiętać, że wzrost odsetka PKB wydawanego na dowolny cel pociąga za sobą automatycznie zmniejszenie odsetka PKB przeznaczanego na wszystkie inne cele. Jeśli większa część łącznego dochodu wytworzonego w danej gospodarce (bo tym jest PKB) będzie trafiać do nauczycieli, to udział pozostałych grup w łącznym dochodzie musi się zmniejszyć. Udziały nie mogą sumować się do wartości innej niż 100 proc. Jeśli warto dokonać takiej zmiany w podziale dochodu, to (także) dlatego, że szeroki dostęp do dobrej edukacji zapobiega marnowaniu talentów. Daje możliwość ich wyławiania i rozwijania niezależnie  od zamożności rodziców, co sprzyja mobilności i – w efekcie – harmonii społecznej. Dużą część wzrostu wydatków na edukację można byłoby pokryć np. z likwidacji trzynastej i czternastej emerytury oraz z zaprzestania finansowania ze środków publicznych lekcji religii.

Innym czynnikiem, który może złagodzić spadek liczby pracujących, jest imigracja. Ale nie zastąpi ona podniesienia wieku emerytalnego i zwiększenia opłacalności pracy, zwłaszcza nisko płatnej, ani poprawy wykształcenia polskiego społeczeństwa. Żeby całkowicie wypełnić ubytek rąk do pracy wywołany starzeniem się ludności i obniżeniem wieku emerytalnego, do Polski w ciągu 30 lat musiałoby napłynąć 8-10 milionów imigrantów (zakładając, że odsetek pracujących byłby wśród nich podobny do obecnego w ludności naszego kraju). Przede wszystkim jednak, skala imigracji będzie w dużym stopniu zależeć od tego, na ile inne działania pozwolą ograniczyć głębokość spowolnienia wzrostu gospodarki. Będzie ona tym większa, im bardziej zmniejszy się różnica w poziomie życia między Polską a Zachodem. Dochód na mieszkańca w badaniach empirycznych należy do głównych determinantów migracji. Niemniej, przy danym poziomie dochodu na mieszkańca, nasz kraj przyciągnie tym więcej imigrantów, im łatwiej będzie im podjąć u nas pracę, a następnie uzyskać obywatelstwo. Szczególne ułatwienia powinny być kierowane do osób z wyższym wykształceniem oraz z krajów bliskich Polsce kulturowo, bo takie osoby powinny szybko integrować się z polskim społeczeństwem. Integracji imigrantów sprzyjałoby także duże zróżnicowanie krajów ich pochodzenia, bo utrudniałoby powstawaniu enklaw.

Żeby wzrosły prywatne inwestycje, potrzebne jest w pierwszej kolejności obniżenie ryzyka inwestowania. Ludzie muszą mieć stuprocentową pewność, że nikt nie będzie mógł arbitralnie odebrać im (albo zniszczyć) ich własności. Zabezpieczenie przed arbitralnością i despotyzmem władzy jest też warunkiem równej konkurencji między małymi i dużymi przedsiębiorstwami, jak również między firmami o wyłącznie krajowej własności i z udziałem kapitału zagranicznego. Duże przedsiębiorstwa mają znacznie szersze możliwości niż małe podmioty skutecznego odwoływania się do prawa innego niż polskie i rozstrzygania ewentualnych sporów poza naszym krajem. Firmy z udziałem kapitału zagranicznego mają dostęp do mechanizmu obrony swoich interesów na podstawie umów międzynarodowych o wzajemnej ochronie inwestycji. O sukcesie albo porażce pomysłów biznesowych muszą decydować klienci za pośrednictwem swoich portfeli, a nie dojścia (albo ich brak) do rządzących lub możliwości korzystania z zagranicznych jurysdykcji.

Inwestowanie musi stać się w naszym kraju równie bezpieczne, co na Zachodzie, jeśli chcemy  stać się istotnym beneficjentem rewolucji przemysłowej 4.0 oraz przebudowy globalnych łańcuchów dostaw. Mamy na to szanse, dzięki bliskości geograficznej Niemiec, członkostwu w Unii Europejskiej, dobremu przeciętnemu poziomowi wykształcenia pracowników oraz przyzwoitej infrastrukturze transportowej.

Najlepszym zabezpieczeniem przed arbitralnością i despotyzmem władzy jest je podział. Absolutnym minimum jest odbudowa Trybunału Konstytucyjnego, przywrócenie niezależności sądownictwu, zgodnie z wyrokami europejskich trybunałów i normami obowiązującymi w Unii Europejskiej oraz odpolitycznienie prokuratury z jednoczesnym rozbiciem lokalnych klik (np. przez rozszerzenie procedury odwoławczej od odmowy wszczęcia śledztwa przez prokuraturę).

Oczywiście, wymiar sprawiedliwości nie tylko potrzebuje niezależności, ale też wymaga usprawnienia. Niezależne sądownictwo, zdolne do sprawnego egzekwowania zobowiązań kontraktowych, jest fundamentem zaufania pozwalającego na zawieranie (dużych) transakcji przez strony, które niewiele o sobie nawzajem wiedzą. Usprawnieniu sądownictwa służyłoby wprowadzenie procedury ciągłej w sądach, umożliwienie przesuwania spraw z powodu nadmiernego obciążenia danego sądu do innego sądu w rozsądnej odległości, objęcie wyłącznie procedurą elektroniczną postępowań upominawczego i nakazowego, i skoncentrowanie tych spraw w e-sądzie w Lublinie oraz zwiększenie liczby asystentów wspierających sędziów, co tym ostatnim pozwoliłoby się skupić na orzekaniu.

Wyjściem poza absolutne minimum byłoby wzmocnienie systemu wzajemnego blokowania się władz. Elementem takiego wzmocnienia mogłoby być: podniesienie większości w Sejmie potrzebnej do odrzucenia weta Prezydenta (z 3/5 do np. 2/3 głosujących) i poprawek Senatu (z ½ do 3/5 głosujących), zwiększenie liczby funkcji, na które powołanie, powinno wymagać zgody obu izb parlamentu, rozdzielenie terminów wyborów do Sejmu i Senatu oraz – przede wszystkim – zapewnienie szerokiej samorządności.

Szeroka samorządność wzmacnia niezależność sądów; wójt, starosta, czy marszałek samorządowego województwa nie jest  w stanie owej niezależności zagrozić. Daje też ludziom alternatywę inną niż wyjazd za granicę na poradzenie sobie z władzą, która nie zapewnia im dobrych warunków do życia. Jednocześnie owa alternatywa wzmacnia bodźce, żeby władze w poszczególnych miejscach kraju konkurowały między sobą o to, by te warunki były jak najlepsze.

Należałoby włączyć samorządy do powoływania przynajmniej niektórych z najważniejszych funkcji w państwie. Sposobem na to mogłaby być częściowa zmiana charakteru Senatu, w którego skład weszliby przewodniczący sejmików wojewódzkich i rad największych miast. Samorządy wojewódzkie powinny zyskać prawo łagodzenie ograniczeń nakładanych na wolność gospodarczą na szczeblu centralnym, zwłaszcza ciężarów biurokratycznych. Dzięki temu zaczęłoby powstawać więcej innowacji regulacyjnych, z których najlepsze upowszechniałyby się na zasadzie kopiowania najlepszych wzorców. Samorządy powinny też, na wzór Szwecji, zyskać szeroką autonomię w decydowaniu, jak wydawać pieniądze podatników (nie powinny jednak mieć prawa do odstąpienia od ustalonych na szczeblu krajowym standardów jakości usług publicznych; standardy te powinny dotyczyć w szczególności jakości edukacji).

Żeby samorządy były silne, potrzebują nie tylko szerszych kompetencji, ale i więcej pieniędzy, a więc nowych ram finansowania. Ramy te powinny spełniać trzy warunki: po pierwsze, umożliwiać pełną realizację powierzonych (możliwie jak najszerszych) zadań; po drugie, tworzyć bodźce do jak najbardziej efektywnego zarządzania przez samorządy środkami finansowymi w ich dyspozycji oraz, po trzecie, sprzyjać wyrównywaniu różnic w poziomie rozwoju między poszczególnymi rejonami naszego kraju. Różnice te w dużym stopniu wynikają nie z obiektywnych przesłanek (w szczególności geografii), ale z historii. Ich wyrównywanie jest więc możliwe bez straty dla efektywności i – w konsekwencji – wzrostu gospodarczego.

Zasadniczym elementem nowych ram finansowania samorządów powinno być przekazanie im całości wpływów z podatków dochodowych. Podatek dochodowy od osób fizycznych (PIT) powinien zasilić gminy. Z kolei podatek dochodowy od osób prawnych (CIT) powinien trafić do budżetów województw i być zasadniczym źródłem finansowania przekazanych im zadań realizowanych obecnie przez wojewodów. Jednocześnie, samorządy powinny mieć prawo do zwrócenia części pieniędzy z podatków mieszkańcom – tak, jak dzieje się to w Szwajcarii, czy Szwecji (jak bowiem wskazują badania, dopiero wprowadzenie elementów konkurencji podatkowej między samorządami zasadniczo poprawia efektywność gospodarowania przez nie pieniędzmi podatników). Trzeba jednak owej konkurencji nadać kształt, który uniemożliwi powstawanie bogatych enklaw, separujących się od reszty kraju. Polska nie jest gotowa, żeby – jak w Szwajcarii – dopuścić konkurencję stawkami podatków między samorządami, bo z powodów historycznych istnieją duże różnice w poziomie rozwoju między różnymi częściami naszego kraju. Żeby te różnice zmniejszać, samorządy powinny mieć swobodę konkurowania nie stawkami PIT, a wyłącznie kwotą wolną od PIT. Do kompetencji samorządów powinno należeć podnoszenie tej kwoty w stosunku do kwoty bazowej, ustalonej na poziomie centralnym. Na takim rozwiązaniu najbardziej skorzystaliby mieszkańcy o niewielkich dochodach. Sprzyjałoby ono także podnoszeniu aktywności zawodowej Polaków.

Wzmocnienie systemu wzajemnego blokowania się władz powinno zahamować inflację prawa, która skutkuje ciągłym zmienianiem zasad gry. Aby Polska przestała być krajem o najbardziej chwiejnym i nieprzewidywalnym prawie i znalazła się wśród państw, w których jest ono możliwie stabilne, należałoby ponadto: ustalić liczbowy cel redukcji kosztów administracyjnych ponoszonych przez przedsiębiorców i powierzyć jego realizację konkretnemu ministrowi; sukcesywnie zastępować licencjonowanie przez nieobowiązkowe certyfikaty, zaświadczające o jakości, ale nie ograniczające swobody wyboru klienta; wprowadzić zasadę, zgodnie z którą każdemu ewentualnemu nowemu ograniczeniu konkurencji musiałoby towarzyszyć usunięcie co najmniej dwóch istniejących ograniczeń (o nie mniejszym znaczeniu dla konkurencji); zaostrzyć zasady pisania Ocen Skutków Regulacji, wzorem np. stosowanych w Stanach Zjednoczonych, i systematycznie dokonywać przeglądu ustaw w celu uchylania tych, których efekty są niezgodne z założeniami; wprowadzić obowiązek przygotowywania projektów rozporządzeń równolegle z ustawami,  co ułatwiłoby wychwytywanie luk i błędów w projektach ustaw przed ich wejściem w życie i radykalnie zmniejszyłoby liczbę nowelizacji; utrudnić wykorzystywanie regulacji unijnych jako przykrywki do nadmiernej regulacji, czemu służyłoby poddanie  tabel zbieżności z minimalnymi wymogami UE ocenie organizacji pozarządowych, aktywne uczestnictwo Polski w wypracowywaniu tych wymogów oraz wczesne rozpoczynanie procesu ich wprowadzania do prawa krajowego; czy wydłużyć vacatio legis ustaw – tak, aby wszystkie złożone zmiany prawa i wszystkie zmiany podatkowe miały co najmniej półroczny okres vacatio legis, a zmiany porządkowe – 2 miesiące.

Dla zmniejszenia ryzyka inwestowania w Polsce, konieczne jest również uproszczenie, a następnie ustabilizowanie systemu podatkowego w Polsce. Planem minimum powinno być ujednolicenie stawki VAT na grupy produktowe (np. na żywność) oraz podstaw wymiaru PIT i wszystkich składek (dzięki czemu liczba operacji przy wyliczeniu wysokości PIT i składek spadłaby z kilkunastu do 3). Inwestowaniu sprzyjałoby też zwolnienie, wzorem Estonii, z opodatkowania zysków, które zostają w firmach i służą ich rozwojowi (skądinąd elementy estońskiego CIT zostały już wprowadzone w Polsce, ale tylko dla firm o niewielkich rozmiarach). Alternatywą mogłoby być rozszerzenie możliwości jednorazowej amortyzacji na wszystkie inwestycje w maszyny, czyli ten rodzaj inwestycji, który w świetle badań najbardziej sprzyja wzrostowi gospodarki, bo w największej części jest nośnikiem postępu technicznego.

Bez uproszczenia podatków nie nastąpi uwolnienie wzrostu firm, któremu sprzyjałoby też eliminowanie barier dla konkurencji (w rodzaju „apteka dla aptekarza”) oraz podnoszenie progów regulacyjnych / usuwanie regulacji, nakładających dodatkowe ciężary lub krępujących działalność tych firm, które mają większe rozmiary. Do rozważenia jest też nagradzanie wzrostu firm obniżoną stawką CIT. Zyski trafiające do właścicieli byłyby opodatkowane tym niższą stawką, im bardziej wzrost firmy przewyższyłby wzrost całej gospodarki. Taka formuła oznaczałaby, że za pierwszy rok działania firma w ogóle nie zapłaciłaby podatku (o ile w następnych latach nadal by się rozwijała). Uwolnienie wzrostu firm jest konieczne, bo w firmach zatrudniających więcej niż 9 osób, które najwięcej inwestują i są trzonem najwyżej rozwiniętych gospodarek, pracuje u nas najniższy odsetek pracowników w całej Europie, mniejszy nawet niż w Rumunii.

Żeby inwestycje były możliwie efektywne, potrzebny jest powrót do prywatyzacji. Przedsiębiorstwa kontrolowane przez państwo mają w Polsce dużo większe znaczenie niż przeciętnie w Europie Środkowo Wschodniej, w tym trzykrotnie większe niż w Czechach. Odpowiada ono roli, którą odgrywają one w Rosji. Jeśli przyjąć, że kontrolę nad firmą zapewniają udziały na poziomie 25% lub więcej, to państwo w Polsce (łącznie z samorządami) kontroluje około 2,5 tys. podmiotów. Wytwarzają one więcej niż jedną szóstą wartości dodanej i zatrudniają co ósmego pracownika. Przedsiębiorstwa państwowe są wyraźnie mniej produktywne i zyskowne niż firmy prywatne. Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w Europie Środkowo wschodniej większe różnice niż w Polsce między firmami państwowymi a prywatnymi pod względem produktywności występują tylko w Ukrainie, a pod względem zyskowności jedynie w Macedonii Północnej.

Prywatyzację można połączyć z odbudową filara kapitałowego w systemie emerytalnym. W takich krajach, jak: Australia, Dania, Holandia, Islandia, Kanada, Stany Zjednoczone, czy Szwajcaria wartość oszczędności emerytalnych przekracza 100% PKB. U nas nie sięga ona nawet 10% PKB. Ich zwiększenie pozytywnie wpłynęłoby na krajowe oszczędności, których wielkość zazwyczaj silnie oddziałuje na inwestycje. Sprzyjałoby też rozwojowi rynku kapitałowego. Im rynek ten jest większy i bardziej płynny, tym głębiej spada ryzyko poniesienia przez inwestorów dotkliwych strat w sytuacji, gdy chcą oni szybko sprzedać swoje aktywa. To przyciąga inwestorów, co z kolei ułatwia przedsiębiorcom pozyskanie kapitału na rozwój firm.

Odbudowę filara kapitałowego należałoby przeprowadzić w trzech etapach. W pierwszym, trzeba odebrać oszczędnościom emerytalnym charakter środków publicznych, żeby żadna władza nie mogła po nie sięgnąć. Służyłoby temu prawne rozdzielenie składek emerytalnych odprowadzanych do FUS i filara kapitałowego oraz zapewnienie ubezpieczonym swobody korzystania z oszczędności emerytalnych po osiągnięciu wieku emerytalnego i uzupełnieniu stanu ich indywidualnego konta w FUS (kapitału emerytalnego) do poziomu wystarczającego do wypłaty minimalnej emerytury. W drugim etapie powinno się umożliwić każdemu, kto wyrazi taką wolę, zastąpienie zapisów księgowych na subkoncie w FUS obligacjami skarbowymi przeniesionymi z powrotem na konto emerytalne w filarze kapitałowym. Jednocześnie ubezpieczeni powinni dostać możliwość zamiany tych obligacji na akcje spółek będących własnością Skarbu Państwa. W trzecim etapie można byłoby wprowadzić bonus w postaci akcji np. dla osób, które wchodzą na rynek pracy, osiągną określony staż pracy lub o określony czas opóźnią swoje przejście na emeryturę po osiągnięciu wieku emerytalnego. Dzięki temu prywatyzacja i odbudowa filara kapitałowego – same w sobie sprzyjające wzrostowi gospodarki – zachęcałyby jednocześnie do aktywności zawodowej.

Pierwsze dwa etapy odbudowy filara kapitałowego są niezbędne do przywrócenia obywatelom zachwianej wiary w sensowność gromadzenia oszczędności na emeryturę. Kształt drugiego i trzeciego etapu gwarantuje, że odbudowie tej nie będzie towarzyszyć wzrost długu publicznego. Jednocześnie, zwłaszcza etap drugi pozwoliłby szybko zmniejszyć wpływy polityków w sektorze przedsiębiorstw oraz patologie i nieefektywności, do których one prowadzą. Przyszli emeryci odnieśliby korzyść nie tylko z szybszego wzrostu gospodarki. Skorzystaliby także z zysków i wzrostu wartości firm, których staliby się właścicielami.

Dodatkowym i pilnym wyzwaniem, którego znaczenie podnosi eksportowy charakter polskiej gospodarki, jest przyspieszenie transformacji energetycznej. Z powodu zmian zarówno w preferencjach klientów na Zachodzie, jak i w regulacjach, ewentualne pozostanie polskich przedsiębiorstw w tyle wobec zagranicznej konkurencji pod względem „zieloności” oferowanych przez siebie dóbr stanowiłoby poważną barierę wzrostu. Żeby zapobiec sytuacji, w której polskie firmy będą tracić klientów z powodu dużego śladu węglowego, muszą one zyskać dostęp do zielonej energii. Jednocześnie jednak energia ta nie może być droższa od dostępnej dla zagranicznej konkurencji.

Przyspieszeniu rozwoju OZE i dzięki temu obniżeniu ceny zielonej energii sprzyjałoby w szczególności zniesienie barier regulacyjnych, zwłaszcza uchylenie tzw. ustawy 10h, która mocno ograniczyła podaż nowych projektów farm wiatrowych na lądzie. Innym pilnym działaniem w tym obszarze jest modernizacja sieci energetycznych. Należałoby przeznaczyć na ten cel możliwie dużą część funduszy z UE. Bez modernizacji sieci rozwój OZE będzie blokowany przez niemożność podłączenia do niej nowych źródeł wytwarzania. Wreszcie, do rozważenia jest też przeznaczenie części funduszy z UE na zabezpieczenie własnych zeroemisyjnych źródeł energii podmiotom energochłonnym, zwłaszcza tym, których produkcja nie ma substytutów i nie da się jej zastąpić przez „zielony” import. Podmioty te zmagają się ze skutkami nie tylko interwencji na poziomie krajowym – ograniczoną podażą projektów farm wiatrowych przez ustawę 10h. Muszą także stawić czoła konsekwencjom interwencji globalnych – zwiększonemu popytowi na takie projekty w następstwie niekonwencjonalnej polityki pieniężnej głównych banków centralnych. Polityka ta popycha inwestorów finansowych do windowania wycen projektów OZE do poziomów przekraczających możliwości innych podmiotów.

Na dużej części reform potrzebnych do uchronienia Polski przed głębokim spowolnieniem (np. podniesieniu wieku emerytalnego, przywróceniu reguł fiskalnych do działania, prywatyzacji itp.) trudno będzie zbić kapitał polityczny. Dlatego potrzebny byłby wielki cel, który mógłby skłonić polityków do podjęcia kolejnego wysiłku reformatorskiego. Takim celem nie stanie się raczej dołączenie pod względem dochodu na mieszkańca do najzamożniejszych krajów Europy w ciągu 30 lat, bo nie jest to perspektywa, która działa na wyobraźnię wyborców i – w konsekwencji – polityków. Mogłoby stać się nim natomiast przystąpienie Polski do strefy euro.

Członkostwo w strefie euro przyniosłyby Polsce poważne korzyści polityczne. Po pierwsze, wyeliminowałoby groźbę, że nasz kraj znajdzie się poza głównym nurtem integracji europejskiej. Po drugie, sprzyjałoby wzmocnieniu pozycji Polski na arenie międzynarodowej jako kraju, który dotrzymuje międzynarodowych zobowiązań (Polska, przystępując do UE, zobowiązała się wprowadzić euro) i ma, na trwałe, istotny wpływ na politykę europejską. Po trzecie i najważniejsze, zwiększyłoby nasze bezpieczeństwo zewnętrzne, któremu zagraża nieobliczalna i agresywna Rosja Putina. Wzmocniłoby bowiem i wspólnotę wartości, i wspólnotę interesów, które łączą nas z sojusznikami z Zachodu i wpływają na siłę ich sojuszniczych zobowiązań.

Mogłoby też przynieść istotne korzyści gospodarcze, związane przede wszystkim z napływem bezpośrednich inwestycji zagranicznych i pogłębieniem międzynarodowej wymiany handlowej. I jeden czynnik, i drugi sprzyjałyby również inwestycjom i poprawie produktywności w przedsiębiorstwach o wyłącznie krajowej własności (podobnie jak utrwalenie zabezpieczenia obywateli przed arbitralnością i despotyzmem władzy, które skutecznie zapewnia im integracja europejska).

Natomiast spadek stóp procentowych, wskazywany w debacie publicznej jako podstawowa korzyść z wprowadzenia euro, w istocie stanowi źródło najbardziej znaczącego zagrożenia. Dopóki Polska będzie rosnąć szybciej niż przeciętnie kraje strefy euro, dopóty stopy procentowe ustalane przez Europejski Bank Centralny będą zbyt niskie dla polskiej gospodarki. Mogłyby one z łatwością doprowadzić do boomu kredytowego i niebezpiecznej bańki na rynku nieruchomości, której narastanie ułatwiałby słabo rozwinięty rynek mieszkań na wynajem. Materializacja tego ryzyka mogłaby zatrzymać redukowanie luki pod względem dochodu na mieszkańca wobec Zachodu. Do jego zatrzymania mogłoby doprowadzić nie tylko załamanie kredytu lub kryzys finansowy, którym zwykle kończą się boomy kredytowe, ale także osłabienie konkurencyjności kosztowej krajowych przedsiębiorstw i ich zbyt powolna restrukturyzacja. Jakkolwiek trzeba zastrzec, że wbrew obawom niektórych ekonomistów członek strefy euro ma możliwości odzyskania konkurencyjności. Pozwala na to tzw. fiskalna dewaluacja, czyli połączenie obniżenia opodatkowania i oskładkowania dochodów z pracy z podniesieniem opodatkowania konsumpcji, z której z sukcesem korzystały zwłaszcza kraje nadbałtyckie i Irlandia.

Teoretyczne rozwiązania mające na celu ograniczenie ryzyka nasilenia cyklu kredytowo-finansowego są łatwo dostępne. Wystarczy nie dopuścić do nadmiernego spadku ceny kredytów lub wzrostu ich wartości. Można do tego wykorzystać zarówno instrumenty fiskalne (podatek bankowy, rosnącą nadwyżkę w finansach publicznych), jak i makroostrożnościowe. Jednak w praktyce wprowadzenie tego rodzaju rozwiązań wcale nie jest łatwe, przede wszystkim ze względu na polityczne presje.

Problem wykonalności da się jednak przezwyciężyć. Odpowiednią receptą mogłoby być przekazanie Narodowemu Bankowi Polskiemu, który ma silnie umocowaną w prawie niezależność, szerokich uprawnień z zakresu polityki makrooostrożnościowej. Powinny mu one zostać powierzone jak najszybciej, żeby jeszcze przed wejściem do strefy euro nauczył się sprawnie z nich korzystać. Dzięki temu, z chwilą wejścia do strefy euro będzie potrafił korygować wpływ stóp procentowych EBC na polską gospodarkę wtedy, gdy oceni, że nie są one dla niej odpowiednie. Wprowadzenie euro rozwiąże przy tym problem „trudnego współżycia” polityki pieniężnej i makroostrożnościowej, nieuchronny w przypadku, w którym za oba rodzaje działań odpowiada pojedyncza instytucja – narodowy bank centralny. Uniemożliwić to rozwiązanie może jednak nadmierna harmonizacja polityki makroostrożnościowej na poziomie Unii Europejskiej.

Przed przystąpieniem do strefy euro Polska powinna nie tylko zbudować zabezpieczenia przed nasileniem cyklu kredytowo-finansowego. Oprócz ograniczenia ryzyka wstrząsów, potrzebne jest także wzmocnienie odporności polskiej gospodarki na wstrząsy. Owo wzmocnienie wymaga, oprócz dyscypliny w finansach publicznych, podnoszenia elastyczności gospodarki, czyli jej zdolności do sprawnej realokacji pracy i kapitału do zastosowań przynoszących społeczeństwu największe korzyści. Tym celom służyłby opisany wcześniej pakiet reform wspierających wzrost polskiej gospodarki.

Jak widać, dobre przygotowanie do wprowadzenia euro nie sprowadza się do wypełnienia nominalnych kryteriów konwergencji. Skądinąd o ile wypełnienie nominalnych kryteriów konwergencji byłoby trwałe, to i ono przyniosłoby Polsce korzyści. Skorzystalibyśmy na silniejszym umocowaniu w prawie niezależności banku centralnego, na zdrowych finansach publicznych, pieniądzu trwale utrzymującym wartość i – w konsekwencji – trwale niskiej premii za ryzyko kraju i ryzyko waluty, doliczanej do oprocentowania, żądanego przez wierzycieli.

Wybór należy do nas: albo brak reform i pogarszające się perspektywy rozwojowe, albo reformy i życie w kraju nadal szybko redukującym lukę w dochodzie na mieszkańca i jakości życia wobec Zachodu.